Tylko podali wstępne wyniki wyborów i wszyscy poszli spać, ja ci, tu budzę się rano i wchodzę na mój ulubiony portal, zbierający donosy na wszystkie sprawy powiązania biznesu z energetyką, a tu… cud z urny! Czytam i oczom nie wierzę, wrócił wyeliminowany temat, który starannie wytrzebiono w wiadomych gazetkach i portalikach od wielu miesięcy. Jakie to słowa? Znajdź czytelniku sam!
Zgadłeś? Pewnie nie, bo cóż to przeciętnego oglądacza telewizji obchodzić może?!
Dobrze, podpowiem! Tym hasełkiem, które zostało wykluczone z języka portali, nie tylko energetyczno-biznesowych, a teraz chyłkiem wraca, jest „ustawa odległościowa”.
Co się stało? Ano rządzić będzie partia polityczna która, stanowiąc jedyny wyjątek, dawała, i to niestety tylko głosami nielicznych przedstawicieli, jakiś tam, głos „w sprawie”.
I natychmiast lament wśród geszefciarzy, głosem ich piśmiennych trolli, zaczął się przeogromny, gdyż przez lata w kułak się po kątach śmiali, jak wieśniaków w konia robili, blokując ustalenie przepisu odległości turbin od ludzkich zabudowań.
Lament sztuczny, na pokaz i zapas, ponieważ w Polsce praktycznie w każdej (nadającej się) gminie, procedury lokowania elektrowni w miejscowych planach zagospodarowania przestrzennego zostały zainicjowane, a w wielu, ze względu na zbliżający się okres „niepewnej pogody”, wręcz w sprinterskim tempie, zakończone i zapięte na ostatni guzik.
Plany zaklepane, a prawo podobno wstecz nie działa (kiedy zachodzi potrzeba wstecz, to się Greka udaje!).
Gdyby nie brak możliwości zabezpieczenia rezerwowej mocy, pochodzącej z elektrowni konwencjonalnych i niedostateczne możliwości torów przesyłowych, dawno już i reszta Polski byłaby zabudowana monstrualnymi kikutami wiatraków.